poniedziałek, 17 grudnia 2012

Elena

Przyprowadziła ją babcia. Płakała. Do tej pory mieszkała z obcymi ludźmi, zmuszali ją do pracy. Od wczesnych godzin porannych handlowała na ulicach. Z dala od rodziców, aby się uczyć. Nauka kosztuje, więc pozostaje szkoła wieczorowa. Dziewięcioletnia dziewczynka kończy lekcje, kiedy wszyscy w naszym domu już śpią.

Zadaję pytanie, odpowiedź otrzymuję w quechua. Ze zrozumieniem nie mamy problemu, jednak rozmowa stanowi wyzwanie.
‘- Potrafisz czytać?
- Tak.
- Jaka to literka?
- Nie wiem.’

Dyscyplina. Nie jakieś tam wojskowe wymysły. Zwyczajne normy i zasady towarzyszące wychowywaniu. Nowość. Abstrakcyjny twór, który nigdy wcześniej nie pojawił się w życiu tego dziecka. Prośba nie przynosi skutku, nikt wcześniej o nic nie prosił. Groźba kary zostaje wyśmiana. Stanie w kącie jest całkiem zabawne. Prawdziwa kara to siarczyste lanie, albo dwa dni bez jedzenia.

Wychodząc do szkoły dzieci zabierają czekoladę. Elena bez końca napełnia swój woreczek. Gdyby uniosła, wzięłaby cały karton. Prawdopodobnie wcześniej mogła o niej tylko pomarzyć.

‘To najbardziej niegrzeczne dziecko na świecie’ – myślę sobie, po raz setny tracąc cierpliwość. W odpowiedzi otrzymuję uśmiech, a z zasięgu mojego wzroku znikają za duże o dwa numery buty i zbyt krótka, dziurawa koszulka.

Przed południem wystawiam głowę za okno. Regularny rytm wystukują spadające czerwone krople, uderzające o chodnik. Krew zalewa pochyloną, dziewczęcą twarz. Rozglądam się dookoła. Wypadek trójkołowym pojazdem. Zdarza się. Jednak dlaczego nie słyszałam krzyku, płaczu i wołania o pomoc? Dostrzegam przerażony wzrok. Pod grubym płaszczem zaradności i siły w końcu zauważam dziecko. Dziecko, któremu nie przyjdzie do głowy poprosić o nic oprócz słodyczy. Dziecko, które wie co zrobić, by przetrwać. Dziecko, którego życie jest lepszym nauczycielem, niż szkoła. Niestety, ciągle jeszcze dziecko.

piątek, 30 listopada 2012

Fotorelacja dla cukiernika


Należy połamać suchy chleb...

... ugnieść wszystko na jednolitą masę ...


... dodać mleko, rodzynki i rozpuszczoną margarynę ...

... zabrać wszystkie potrzebne rekwizyty i poczekać na moto - taxi ...

... w piekarni przerzucić ciasto na blachę ...


... i prosto do piekarnika!

Dwie godziny później Roger zmierza w kierunku domu z podwieczorkiem na kolanach :)

niedziela, 25 listopada 2012

Dlaczego jestem jaki jestem

"Nie mogę jeszcze mówić o sobie, zbyt mało wiem.
Przykro mi, lecz tobie także dużo nie powiem,
gdyż nie wiem tego czego nie wiem.
Spróbuj to znaleźć w mojej osobie,
gdyż ja nie wiem tego czego nie wiem.
Przyjrzyj się twarzy, oczu wymowie,
gdyż ja nie wiem tego czego nie wiem.
Traktuj mnie tak jak ci serce podpowie,
gdyż ja nie wiem tego czego nie wiem."

Dlaczego jestem jaki jestem - Czaqu

Czarne jak węgiel włosy, niski wzrost, dłonie zniszczone od pracy. Patrząc na zupełnie przypadkowego chłopca myślisz tylko o tym jak trudne jest jego życie. Załóżmy, że ma na imię Fernando. Czy, aby na pewno dostrzegasz w czym tkwi jego problem? Po trzech miesiącach spędzonych w Andach zrozumiesz, że nie wystarczy napełnić puste żołądki, zorganizować czas wolny, czy pomóc w nauce.

Fernando nie pojmuje dlaczego chcesz mu pomóc, nie potrafi tego docenić. Szybko zapomina o tym jak smutne wiódł życie, zanim ktoś postanowił się nim zająć. Czym więcej dostaje, tym więcej wymaga. Tym częściej pokazuje, że niczego mu nie potrzeba.

Fernando się nie śmieje. Uśmiecha, bądź wyśmiewa, jednak nie jest to pełen beztroski śmiech nastolatka. Nie ma przyjaciół. Otoczony jest mnóstwem kolegów, ale brak w tej relacji przyjaźni. Przyjaźń wymaga zaufania, a na to nie może sobie pozwolić. Nie może okazać słabości, ktoś mógłby to wykorzystać. Jedyne co łączy go z innymi to wspólny wróg, wspólna beznadziejna sprawa. Tylko wtedy potrafi się otworzyć i zademonstrować swą siłę.

Fernando słyszy, ale nie potrafi słuchać. Potrzebuje troski, ale nigdy tego nie przyzna. Kiedy chce wzbudzić czyjeś zainteresowanie nie słucha się, obraża, psuje. Każdy kto nie jest z nim, jest przeciwko niemu.

Masz wiele złych cech Fernando, nie jesteś dobrym człowiekiem. Zaraz, zaraz, chwileczkę… Pokazujesz mi to wszystko, a zapomniałeś wspomnieć o swojej rodzinie.
Twój tata maltretuje mamę? Więc dlatego potrafisz tylko zaczepiać i szarpać kolegów? Rodzice nadużywają alkoholu? Zaczynam rozumieć twe zmienne nastroje. Mama nigdy cię nie przytuliła? Teraz uciekasz od ludzi i bliskich kontaktów.
Rozmawialiście w domu o waszych problemach, potrzebach? Nie było na to czasu. Ciągle tylko praca i praca, a potem mieszkanie u znalezionej na szybko 'ciotki'.

Jeszcze tylko jedno, istotne pytanie:
- Tęsknisz za domem?
- A co znaczy tęsknić?

Bardzo się różnimy. Pochodzimy z całkowicie innych światów. Tak naprawdę ciężko mi z tobą wytrzymać. Często się złoszczę, kiedy widzę twój upór, czasem zwykłą głupotę. Jednak dostrzegam coś jeszcze. Twoją niezaspokojoną potrzebę bliskości, miłości, poczucia bezpieczeństwa. Widzę agresję, bezsilność i biedę. Ja tylko patrzę, ty nadal nosisz ją w sobie i czujesz. Tak. Bardzo się różnimy Fernando.

To co dla mnie jest normą, dla ciebie pozostaje abstrakcją. Dlaczego się nie rozumiemy? Ja jestem z Europy, do pracy jeżdżę tramwajem. Ty mieszkasz w górach i pracujesz na polach oddalonych od domu o trzy godziny. Ja mam dwadzieścia dwa lata, ty jedenaście.

Nie mogę cię zmienić, muszę się ciebie nauczyć. Podczas nauki pomnożę cię przez 27, dorzucę kilka problemów, słabości i pójdę się pomodlić. Pomyślę wtedy o tobie, o twojej rodzinie i o nas, kiedy jesteśmy razem.

Mieszkamy w twoim kraju, kochasz go prawda? Z daleka rozpoznaje twój nacjonalizm. Sama już nie wiem, czy to szczera miłość, czy tylko reakcja obronna. Przynajmniej ten kraj zadba o ciebie, teraz masz szansę. Szkoła policyjna to okazja, by nauczyć się odpowiedzialności, nabyć wiele dobrych cech. Opowiedz mi jak wygląda twoje przygotowanie do dorosłości.

Po trzydziestu minutach snu, przez cały dzień stoisz na baczność z twarzą zwróconą ku słońcu. Nie możesz nic jeść, ani pić. To takie ćwiczenia.
Więc w taki sposób kształtuje się charakter młodego człowieka? Najważniejsza jest siła. Policjant musi być silny, to niezbędne w dżungli, podczas walki z terrorystami.

Nigdy nie traktowałeś mnie dobrze, ale nie potrafię się już na ciebie gniewać. Twój pełen agresji krzyk ustępuje, słyszę go coraz ciszej. Docierają do mnie inne dźwięki, pomagają zrozumieć twój ból. Wierzę, że nasze światy nie spotykają się tutaj przypadkiem.

wtorek, 13 listopada 2012

Ja ciebie chrzczę...

Na każdy chrzest zapraszamy gości. Wielu ich widzę w swoich myślach. Ciotki w nowych sukienkach, cały czas poprawiające swe wylakierowane włosy. Zniecierpliwionych wujków o pustych żołądkach, chcących zmieścić jak najwięcej z menu przygotowanego na ten dzień. Zdenerwowane babcie uśmiechające się do księdza. Polska. Miejsce w którym wszystko to planujemy z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem, starannie przygotowując cały plan ceremonii.

Listopadowa sobota w Andach. Dziś płonące w słońcu budynki wydają się jeszcze jaśniejsze, niż wczoraj. Nawet moja skóra nabiera intensywniejszego koloru czerwieni. Maszerujący ulicami przechodnie ściągają z siebie warstwy ubrań, majce ich chronić przed mrozem poranka. Właśnie rozpoczyna się kolejny, leniwy dzień. Niezwykle spokojny i pozbawiony pośpiechu. Zupełnie jak wszystkie inne w tym rejonie. Zgodnie z peruwiańskim zwyczajem ‘na ostatnią chwilę’ wsiadamy w moto-taxi i pędzimy do kościoła. Pośpiech ten jest tylko naszą domeną, inni zawsze mają czas.

Przed ołtarzem Toni i jego dwie siostry. Po kolei każdy wypowiada w ich stronę błogosławieństwa. Ksiądz, rodzice chrzestni, mama. W kilku pierwszych ławkach zasiadają goście. Oprócz nas to najbliźsi i kobiety zaprzyjaźnione z rodziną. Te ostatnie przybyły prosto z pobliskiego mercado (targu). Zamiast sukienek prezentują swe pracownicze fartuszki i swobodnie kończą zajadać drugie śniadanie. Są tak samo nieprzygotowane jak każda z przybyłych osób. Nikt nie wie jak powinien się zachować, jedni naśladują ruchy drugich. Nic dziwnego, nikt ich tego nie nauczył. Nikt nie pokazał, nikt nie wytłumaczył po co i dlaczego.

‘Ja ciebie chrzczę w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen”. W momencie wypowiadania tych słów na nastoletnie już głowy, ksiądz wylewa pół miski święconej wody. W Peru ma to wielkie znaczenie, szczególnie w tak wielkim dniu. Co niedzielę udaje mi się dostrzec przekonanie o większej ilości łask dla bardziej zmoczonych. Kiedy z długich warkoczy kapie woda to znak, że mamy pobłogosławiony cały tydzień.

Dzieci i rodzice chrzestni zapalają podłużne, białe świeczki, aby zostawić je przy wejściu do kościoła. Procesja powolnym krokiem udaje się z powrotem w kierunku ołtarza. Na głowach chrzczonych widzę białe szatki. Pamiętam jak sama zastanawiałam się która będzie najodpowiedniejsza dla mojego chrześniaka. Tutaj sprawa jest prosta. Wszystkie wyglądają jak obrus. Do tego kiepski.





Na znak radości z powodu kolejnych osób w gronie chrześcijan obowiązują brawa. Nie wiedząc, że to jeszcze nie koniec czekamy na uściski i planujemy oddalić się w kierunku domu. Niespodziewanie na głowę każdego spada niezliczona ilość kolorowego konfetti. W końcu to święto – świętujmy więc!
W Polsce na ślubach para młoda zostaje obsypana drobnymi, tutaj zastępują je słodycze. Zbierają wszyscy. I dzieci i dorośli. Chciałabym napisać, że powodem tego jest beztroska. Będę szczera – to głód i niedożywienie.



Zostajemy zaproszone na fiestę (określenie używane przy okazji każdej uroczystości). Wiemy, że nie wypada nam odmówić, choć dwa dodatkowe miejsca nie były wcześniej przewidziane. Pochód rusza w kierunku mety z napisem ‘restauracja', która bardziej przypomina dużą salę do wynajęcia. Niewielki stół, nie zmieszczą się wszyscy. Zostajemy uznane honorowymi gośćmi, więc w udziale przypadają nam honorowe miejsca. Mimo moich protestów  reszta rodziny zasiada na krzesłach pod ścianą. Talerze można położyć na kolanach i wszystko gotowe. Każdy kto zagląda do środka wie, że to ważny dzień. Na stole cola, wśród gości białe twarze, drugie danie…



No właśnie, drugie danie. Na początek trzy wielkie talerze. Ogromna ilość typowej tutaj wieprzowiny, kawałek chleba, moray (białe ziemniaki) i tamales (zmielona kukurydza z cynamonem i rodzynkami). Jestem przekonana, że nie pojawi się nic więcej. Po chwili okazuje się, że jedna porcja przypada w udziale jednej osobie. Moje zdumienie nie ma końca, przecież będę to jadła przez tydzień. Za pomocą swoich dłoni każdy zabiera się do pracy. Zwycięzców brak. Wspólnie dzielimy się woreczkami i resztki zabieramy do domów. U nas zjedzą chłopcy, reszta nakarmi swoje rodziny.



To dobry dzień. Wolny od pracy, do tego z obfitym obiadem. Dla nas całkiem nowy, jeden z tak zwanych „poznawczych”. Refleksje? Cieszę się, że Toni mieszka w naszym domu. Inaczej nie wiedziałby o co w tym wszystkim chodzi. A ja? Zbieram obrazy niezapomniane, chwile ulotne, wyciągam wnioski i cały czas się uczę.

sobota, 3 listopada 2012

Moje miejsce

Siedzę i się złoszczę. Tak zwyczajnie, po polsku. Brakuje siły i cierpliwości. Wiadro zimnej wody znowu ląduje na mojej głowie. Tym razem jest lodowata, przenika do szpiku kości. Boże, gdzie jesteś? Co ja tutaj robię? Moja pierwsza myśl to łóżko, po całym dniu zawsze ciepłe i wygodne. Wiadomo, prześpisz problem, a kolejny dzień przegoni wszystkie chmury. Nie. Nie chcę. Idę do kaplicy. To Ty mnie tu przysłałeś, więc i Ty mnie wysłuchasz. Zmęczenie zmieszane z bezradnością wyciska z mych oczu ile się da. Na chybił trafił otwieram Pismo Święte i po raz kolejny ogarnia mnie zdumienie. Zawsze wiesz o co mi chodzi. Czytam trzy razy. Dzięki. Za chwilę emocje opadną. Zasnę, a po przebudzeniu po raz setny przekonam się, że warto. Że cuda się zdarzają. Nieustannie.

Nie sposób zapomnieć po co tu jestem. Przecież nie zbawiam świata nakrywając do stołu dla grup rekolekcyjnych, nakładając ryż na który i tak nie mogę już patrzeć, czy sprawdzając chłopakom ortografię, której przecież nie pojmuję. Misja to coś więcej, niż praca z dziećmi. Komu uda się zajrzeć głębiej, dostrzeże to co niewidzialne. Co napędza wewnętrzny mechanizm, dodaje energii i amortyzuje uderzenia
.
Kolejny dzień rozpoczynam jak zwykle. Jednak tym razem doceniam „buenas tardes” Ryne, czy też „gracias senorita Kasia”. Padam ze zdziwienia na widok Severo zmierzającego w moim kierunku z piłką pod pachą. Szeroko otwieram oczy słysząc o zmianach u Jesusa. Niemożliwe staje się możliwe. I niech tylko ktoś spróbuje zaprzeczyć!

***

Dzień Wszystkich Świętych. Zabieramy z Martą maluchy na cmentarz. Po drodze jak zwykle wszyscy znikają nam z oczu. W ich przypadku zastosowanie się do ustalonych reguł jest rzeczą niewykonalną. Świadczy to o tym, że wszystko w normie, a my możemy być spokojne o naszych terrorystów.

Jeśli w Peru ktoś spodziewa się pełnej zadumy mszy muszę go zmartwić. Większość zebranych odmalowuje pomniki, więc zamiast zapachu kwiatów czujemy farbę. Obecnie na topie kolor różowy i wściekły niebieski. Jeśli ktoś spodziewa się wiązanek – kolejne rozczarowanie. Tutaj przynosimy colę lub piwo. „Romelio dlaczego na grobie tej pani stoją butelki?”. Ten spogląda na mnie jakby nie mógł uwierzyć w to co usłyszał. „Jak to? Lubiła pić colę, kiedy żyła”. No tak. Oczywiście.





Przechadzamy się pomiędzy biesiadującymi uczestnikami dzisiejszego święta. Jedni mają w koszyku upieczoną świnkę, inni zajadają owoce. Siedzą wygodnie na trawie i bez przerwy się pozdrawiają. My przyjmujemy to wszystko jakby było całkowicie normalne. „Masz wrażenie jakbyś była tu od zawsze?” – pyta Marta. Owszem, o ile świadczy o tym fakt, że nie przeszkadza mi już zapach na ulicy, widok kobiet jedzących obiad na krawężniku, czy bicie braw podczas śpiewu na mszy. Kiedy jadę do Cusco samochód powinien zabrać pięć osób, a mieści drugie tyle. Do tego pędzi na łeb, na szyję, nie zważając na to, że kolejny zakręt możemy przegrać z przepaścią i pofrunąć trzy tysiące metrów w dół.  Jestem w Peru. Wsiąkam w nową rzeczywistość. Przestałam się dziwić, zaczęłam czuć jak u siebie.

niedziela, 21 października 2012

Niedziela misyjna cześć


"Lecz powiadam wam, którzy słuchacie: Miłujcie waszych nieprzyjaciół; dobrze czyńcie tym, którzy was nienawidzą; błogosławcie tym, którzy was przeklinają, i módlcie się za tych, którzy was oczerniają. Jeśli cię kto uderzy w policzek, nadstaw mu i drugi. Jeśli zabiera ci płaszcz, nie broń mu i szaty. Dawaj każdemu, kto cię prosi, a nie dopominaj się zwrotu od tego, który bierze twoje. Jak chcecie, żeby ludzie wam czynili, podobnie wy im czyńcie. Jeśli bowiem miłujecie tych tylko, którzy was miłują, jakaż za to należy się wam wdzięczność? Przecież i grzesznicy okazują miłość tym, którzy ich miłują. I jeśli dobrze czynicie tym tylko, którzy wam dobrze czynią, jaka za to należy się wam wdzięczność? I grzesznicy to samo czynią. Jeśli pożyczek udzielacie tym, od których spodziewacie się zwrotu, jakaż za to należy się wam wdzięczność? I grzesznicy pożyczają grzesznikom, żeby tyleż samo otrzymać. Wy natomiast miłujcie waszych nieprzyjaciół, czyńcie dobrze i pożyczajcie, niczego się za to nie spodziewając. A wasza nagroda będzie wielka i będziecie synami Najwyższego; ponieważ On jest dobry dla niewdzięcznych i złych. Bądźcie miłosierni, jak Ojciec wasz jest miłosierny."

Łk, 6, 27-36









sobota, 13 października 2012

Wędrówka

Zły charakter nie istnieje. Trudny i zagubiony – z całą pewnością. Przemierzając, więc kręte korytarze bólu, złości i smutku docieram do wnętrza dziwnej, skomplikowanej budowli. Napotykam opór, drzwi są zamknięte. W mojej kieszeni kilkadziesiąt różnych kluczy, żaden nie pasuje. Próbuję jeszcze raz, może tym razem się uda. Wkładam w to wszystkie swoje siły, przecież nie mogę odejść z niczym. Nagle słyszę głos z drugiej strony. Otwarte. Ciepłe i przytulne wnętrze cieszy moje oko. Po chwili wszystko zmienia się nie do poznania, a silny wiatr wypycha mnie z powrotem na sam początek tej wędrówki. Ponownie pokonuje tą samą trasę. Te same zwątpienia, gorycze, przeszkody. Mimo wszystko nie chcę się poddać, znam już smak radości czekającej u mety. To tak jakby chwycić w dłonie słońce. Do tego z uśmiechem Juana, zniewalającym spojrzeniem Ronaldo i dołeczkami w policzkach Amilcara.

Ksiądz Bosko powiedział „najlepszą radą jest ze wszech miar czynić dobrze i nie oczekiwać nagrody od świata, ale od samego Boga ". Idę więc i nieustannie powtarzam te słowa. Przecież nie jestem sama – zwyciężę. A kiedy człowiek zamienia swoje JA na JEGO i JEJ nic więcej mu nie jest potrzebne.






wtorek, 2 października 2012

Ciocia wśród lampionów

Są i małe i duże. Wszystkie kolorowe i świecące. Widzę małpę, kukurydzę, kilka domów, samolot. Z oddali  uśmiecha się do mnie lama. Dzieci w granatowych mundurkach dumnie maszerują prezentując swe lampiony.  Wśród nich moja Maribel. Pochód z okazji szkolnej rocznicy to doskonała okazja, aby poznać ulice Calci wieczorową porą.

Idę w grupie innych rodziców. Zapalam zdmuchniętą przez wiatr świeczkę, naprawiam domek, który zsuwa się z kija. Maribel bez przerwy pilnuje mnie wzrokiem. Pierwszy raz nie jest sama. Pierwszy raz pośród rodziców, ktoś patrzy właśnie na nią. Pierwszy raz nie przestaje się uśmiechać.

Na całym świecie dzieci są takie same. Tak samo nie słuchają nauczycieli, tak samo się przekrzykują, tak samo cieszą się i smucą. Spoglądam na nich i nie widzę różnicy. Są tylko trochę mniejsze i mają brązową skórę. Każde z nich potrzebuje wsparcia, bliskości, dobrego słowa. Każde z nich potrzebuje rodziców. Nie wszyscy mają tyle szczęścia.

 Na szkolnym placu podbiega do mnie dziewczynka słodka jak miód, przytula się i krzyczy prosto do ucha "Quieres ser mi tia?" (Chcesz być moją ciocią?). Ma na imię Soledad, tak samo jak samotność. Ta pięcioletnia słodycz sprawia, że mięknie moje serce. Witam się z jej bratem. Chodzi do drugiej klasy i opiekuje się małą. Wynajmują pokój kilka ulic dalej. Gdzie mama i tata? Mieszkają wysoko w górach. Tam nie ma szkół, nie można się uczyć i trzeba pracować. Tu nie ma rodziców, nie ma do kogo się przytulić. A jeśli potrzeba matką wynalazków to czasem ma na imię "ciocia".

środa, 26 września 2012

Małe Cusco

Wdech, wydech i kolejne dziesięć metrów. Każdy krok sprawia ból, a normalne oddychanie graniczy z cudem. Andyjskie powietrze nie sprzyja górskim wędrówkom. Naszym celem jest Huchuy Qosqo, co w języku quechua oznacza "małe Cusco". Ruiny pozostałe po siedzibie króla Inków mieszczą się na wysokości 3600 m n.p.m.
Juan i Ermitanio poruszają się niczym sarny. Aby dostać się do ich rodzinnych domów należy pokonać podobną drogę. Mija nas jakiś mężczyzna. Zbiega w dół niosąc na plecach wielki drewniany pień. Młoda Peruwianka pnie się w górę na koniu. Dla nich to norma. Dla nas - walka z własnymi siłami.

Przystaję na chwilę i wszyscy znikają mi z oczu. Czym wyżej, tym piękniej. Do tej pory ten świat był dostępny tylko w Discovery. Towarzyszami mojego odpoczynku są przelatujące obok kolibry, zielone papużki i wielkie, kolorowe motyle. Cisza. Zakłóca ją jedynie szum wody w strumyku i odgłosy pasących się krów. Tak. Właśnie tego potrzebowałam. Góry pobudzają wyobraźnię, zmuszają do refleksji.



 







Czy potrafisz przypisać sobie trzy charakterystyczne cechy? Wytrwałość, pracowitość, cierpliwość? A może otwartość, wyrozumiałość, tolerancja? Pomyśl raz jeszcze. Zamknij oczy, zapomnij o swoim kraju. Wyobraź sobie miejsce, którego nie znasz. Ludzi, których nie rozumiesz. Sytuacje, które do tej pory istniały tylko w książkach. Czy nadal rozumiesz znaczenie tych słów? Czy przez cały czas potrafisz być cierpliwy i tolerancyjny? Nawet wówczas, gdy nic nie zgadza się z twoim systemem wartości? Czy będziesz otwarty i pracowity, nawet jeśli ta praca pozostaje "syzyfowa"?

Za mną cztery tygodnie w Peru. Nadszedł czas, aby pozbyć się polskiego myślenia, europejskich zasad i wpajanych granic. Znane nam zachowania przesłaniają pole widzenia. Muszę zapomnieć o tym co już wiem, żeby nauczyć się patrzeć. Tym razem zupełnie inaczej. Teraz chcę patrzeć i widzieć. Widzieć i rozumieć. Zobaczyć co znaczy być wytrwałym, pracowitym i cierpliwym. Nabyć tę otwartość, wyrozumiałość i tolerancję, której nie znam z Europy.

poniedziałek, 17 września 2012

Między nami kobietami

Niedzielne popołudnie. Wysoka białaska i dwie małe peruwianki przemierzają ulice Calci. Słońce leniwie rzuca swe promienie, wyznaczając drogę na mercado. Malutkie palce wbijają się w moje dłonie. Nagle spokojny spacer zmienia się nie do poznania. Zewsząd atakują nas dźwięki muzyki i rozmów, a liczne zapachy docierają do nozdrzy. Jesteśmy na miejscu. Witamy w andyjskim centrum handlowym. Centrum spotkań, zakupów, usług i rozrywki. Zostaje zauważona z prędkością światła. Każdy chce zaoferować mi swoje owoce, mięso, buty, koraliki. Mam ochotę na ananasa. 3 sole - to cena dla Gringo. Odwracam się na pięcie i odchodzę. Za plecami słyszę nawoływania 'senorita 1,50 soles!'. Dziewczynki uśmiechają się, uśmiecha się sprzedawca i ja z uśmiechem sięgam do portfela. Teraz jestem jedną z was, nie będę
przepłacać.


'Senorita, usted siempre tiene hermosos aretes' (Senorita, ty zawsze masz piękne kolczyki) - mówi Maribel. Nowa misja - dziurki w uszach. '-Czy te nadają się na pierwszy raz? -Oczywiście! -W porządku weźmiemy zielone.' Odwracam się na chwilę, a kolczyk ląduje prosto w uchu mojej małej. Jak to? Tutaj? W takich warunkach? Bez znieczulenia? Zamiast zapytać prezentuję grymas zdziwienia. Stara peruwianka śmieje się i wyciąga rękę po zapłatę. Usługa ta kosztuje mnie mniej, niż jedno przejazdowy bilet w Warszawie.

Wracamy do domu. Gdyby wrażeń było mało, chyba skręciłam kostkę. Mijamy malutką, pomarszczoną panią w pięknej, kolorowej, pasiastej spódnicy. Nagle pochyla się i chwyta dłonią krawężnik. Gwałtownie wstrzymuję oddech. Nie wiem czy instynktownie przeczuwam to co się zaraz stanie, czy dociera do mnie jej zapach. Po ulicy szybkim tempem płynie wąska strużka moczu. Co dziwi mnie bardziej - brak bielizny, czy toalety? Sama już nie wiem. Nie mogąc powstrzymać śmiechu chwytam dziewczynki za ręce i podążamy dalej.


Wieczorem kolejne życzenia. Czy umiem ścinać włosy? Tak samo jak mówić po chińsku, czy prowadzić autobus. Wykrztuszam szybkie 'mogę spróbować', a przede mną powstaje prawdziwy zakład fryzjerski. Krzesło, worek na śmieci zamiast pelerynki i połamany grzebień. Ilość tych czarnych, sztywnych włosów jest zatrważająca. 'Senorita jest krócej, niż chciałam. Do tego nierówno.' Zawsze wiedziałam, że nie będę fryzjerką. 'To się nazywa asymetria, to bardzo modne' - odpowiadam. Dwie pary ciemnych oczu wpatrują się we mnie z niedowierzaniem. 'I w Polsce kobiety też takie noszą?' Twierdząca odpowiedź zamyka sprawę. Nowa fryzura, nowe kolczyki. To był szczęśliwy dzień.

niedziela, 16 września 2012

Witaj w domu

- Jestem Jeremy, mam czternaście lat i pochodzę z Calci. Dwa lata temu mój tata popełnił samobójstwo, mama nie interesuje się nami. Przychodzi czasem, ale nie lubię tych wizyt. Poniża mnie i krzyczy. Do tej pory byłem pod opieką szesnastoletniej siostry. Teraz ma już swoje dziecko. Całe dnie spędzają na mercado - pobliskim targu. Nie przynosi dużych pieniędzy, jednak zawsze jest co jeść. Znam tutaj jednego chłopca, jest z tej samej szkoły. Ja też kiedyś lubiłem się uczyć. Dziękuję, że mogę zostać.

- Jestem Kasia. Witaj w domu Jeremy.

poniedziałek, 10 września 2012

Peru - Wenezuela 2:1

Wymioty, biegunka, gorączka. Pędzimy do szpitala. Budynek jest nowy, niedawno oddany do użytku. Skład personelu - lekarz, dwie (chyba) pielęgniarki i kierowca. Sale puste, pacjentów tutaj nie zobaczymy. Nie ma też odpowiedniego sprzętu. Czekamy. Potrzebna łazienka, pacjent słania się na nogach. Powoli zmierzamy w jej kierunku. Zastanawiam się, czy to nadal szpital, czy szalet publiczny. Nie ma rady, nie znajdziemy tutaj niczego innego.

Izba przyjęć. Podłoga klei się od brudu, do nas kleją się niezliczone ilości latających muszek.Trzeba podłączyć kroplówkę. Papierek po wenflonie ląduje na ziemi, zaraz obok kosza na śmieci. Jak to, nikt nie zbada pacjenta? Mężczyzna w podartej kurtce zakłada słuchawki. To lekarz. Moje zdumienie wzrasta z każdą chwilą. 'Nazwisko zbyt trudne, proszę wpisać samemu. A pacjent? Nie jadł nic podejrzanego? Nie szkodzi, to zatrucie pokarmowe.' Magia! Peruwiańscy lekarze potrafią postawić diagnozę bez 'zbędnych' badań.

Zostajemy z pielęgniarkami. Są tak sympatyczne, jak pani w mięsnym na rogu warszawskiej ulicy. Żyły zbyt cienkie, oglądają więc dłonie białej gringo około piętnastu minut. Kończy się moja cierpliwość, chcę zaproponować, że sama to zrobię. Z pewnością moje dłonie są bardziej czyste.
Kiedy tylko się udaje z pomieszczenia obok słyszymy 'Goooooooool'! W sekundę zostajemy sami. To zachwycony lekarz nawołuje pielęgniarki. Wychodzę, rozglądam się. Następny pokój to sala telewizyjna. Mecz Peru - Wenezuela, wygrywamy 2:1. Kto w takim momencie przejmowałby się pacjentem? Pacjentem, który mdleje, gdy tylko wstanie. Co robić? 'Wózek!' - krzyczy lekarz. 'To normalne. Proszę brać antybiotyk, samo przejdzie.' Nieprzytomną wkładamy do samochodu i wracamy do domu.

Obiecuję, już nigdy nie będę narzekać na polskie szpitale.



czwartek, 6 września 2012

Tengo el mono

Zawsze chciałam mieć małpkę. Jestem przedstawicielem nieudanych prób zakupu owego stworzenia. Musiałam znaleźć się w Peru, aby to pragnienie miało rację bytu.
Moja małpka ma na imię Roger, ma 12 lat i najgłośniej krzyczy buenos dias. Jest malutki, sięga zaledwie do pasa. Niesamowicie cieszy się, kiedy mówię "kocham cię" i powtarza to przez cały dzień. Wyraził nawet chęć nauki polskiego. Podobno angielski jest nudny i zbyt trudny.
Bez przerwy się uśmiecha, drapie po głowie i pstryka palcami. Złapałam go za rękę, a on spojrzał zaciekawiony mówiąc senorita! mira, tu mano es diferente! (senorita! patrz, twoja ręka jest inna). Od tego czasu często patrzy na moje dłonie i uśmiecha się.
Podczas jedzenia małpka znalazła w talerzu 'muy muy'. Obrzydliwy robal, którego za życia musiała połknąć w całości ryba serwowana na obiad. Każdy z chłopców chwytał go w dłonie i oglądał z każdej strony. Niczym niezniechęcony mono wsunął do końca cały obiad, krzycząc z dumą, że znaleziono to właśnie w jego talerzu! Dobrze, że ja nie byłam głodna. Dobrze, że mam tą swoją małpkę.


wtorek, 4 września 2012

Dzień z życia wolontariusza

Wolontariusz codziennie wstaje o 5.30. Dlaczego? Należy obudzić małych łobuzów i z samego rana zagonić ich do sprzątania, pomóc przygotować śniadanie, a potem po nim posprzątać.
Wolontariusz żegna każdego kto wychodzi do szkoły z nadzieją na wolną chwilę dla siebie. Wtedy czym prędzej gna pod prysznic, ponieważ ciepła woda zaczyna istnieć z chwilą pojawienia się słońca (błogosławione baterie słoneczne na dachu). Jeśli się uda, można napisać kilka wiadomości albo iść się pomodlić. Nie zawsze się udaje. Obowiązków jest tutaj wiele.

Wolontariusz pomaga przygotować obiad, posprzątać po nim. Pilnuje, by siadając do stołu wszystkie dzieci miały czyste ręce. Potem ponownie wysyła część chłopców do szkoły. Jednak kilka razy trzeba krzyknąć, przypomnieć, że...ścierka do podłogi nie pachnie ładnie, jeśli nie jest wypłukana, mokrych sztućców nie chowamy do szafki, tylko wycieramy, podłogę trzeba najpierw zamieść, potem można zmoczyć ją wodą...i sto, a nawet tysiąc innych rzeczy według których funkcjonuje nasz dom.

Wolontariusz spędza z dzieciakami każdą chwilę. Gra w nogę, jeśli starsi chłopcy okażą się na tyle łaskawi i wyrażą zgodę. Co prawda piłki nikt nie podaje, jednak radość z uczestnictwa i tak jest wielka. Gra w siatkę, chociaż wcale nie potrafi i słyszy cały czas "senorita wy w tej Polsce do siatkówki się nie nadajecie". Czasem po prostu jest. Siedzi na trawie, spogląda na góry i obserwuje swoich łobuzów.

Wolontariusz pilnuje godzin kąpieli, rozdaje podwieczorek, przypomina o myciu zębów.
Wolontariusz jest obecny przy nauce. W wielkiej sali, gdzie każdy ma swoje biurko, siedzi na przeciw i bezskutecznie ucisza 30 osób, które równocześnie potrzebują wyjść do łazienki, pożyczyć nożyczki, czy skorzystać z internetu. Pomaga zrobić plakat na religię, tłumaczy matematykę mimo, że nawet po polsku jest ona nie lada wyzwaniem. Jednocześnie pilnuje czasu przeznaczonego na komputer dla Juana i pomaga przygotować się do egzaminu z angielskiego Ermitanio.

Wolontariusz pomaga przygotować kolację, posprzątać po niej. Włącza film albo jakieś peruwiańskie reality show i ogląda, chociaż od kilku godzin pada ze zmęczenia. O 21.30 chwyta w dłonie błogosławiony przedmiot - dzwonek. To czas na "buenas noches" - wieczorną modlitwę i słówko na dobranoc. Tutaj dzień powinien się kończyć. Jednak wolontariusz musi jeszcze dopilnować, by wszyscy umyli zęby i nóżki. Następnie dać maluchom buziaka (czasem nawet dwa) i posmarować ich buźki kremem. Zaraz potem słyszy  "Senorita boli mnie gardło. Senorita masz coś na grypę? Senorita mam opryszczkę, posmarujesz?" Gdy wraca do pokoju, kładzie się w swoim łóżku i natychmiast zasypia. Za kilka godzin będzie nowy dzień. Te same obowiązki, nowe problemy.

Wolontariusz jest równocześnie rodzicem, kolegą, nauczycielem i lekarzem. Czy czasem słyszy dziękuję? Czy możliwe jest to, że ktoś powie "fajnie, że tu jesteś" albo "cieszę się, że to dla mnie robisz"? Wolontariusz  musi być cierpliwy, nie może wymagać wdzięczności. Musi znosić każdy zły humor, trzaskanie drzwiami. Musi przejść obojętnie wobec ignorancji i nieodpowiadania na pytania, ot tak, bo nie. Musi uśmiechać się przez łzy i zaciskać zęby, chociaż czasem ma ochotę krzyczeć wniebogłosy.
Wolontariat to doskonała lekcja pokory.

Jednak cieszę się, że tu jestem i dziękuję za to każdego dnia. Chociaż Severo mówi tak niewyraźnie, że nigdy go nie rozumiem, Juan Carlos raz jest wesoły, raz zamyka się w sobie, Alfredo traktuje mnie jak powietrze, a Delia i Maribel rozmawiają w keczua, abym nie wiedziała o co chodzi.
Czy robię tu coś nadzwyczajnego? Wręcz przeciwnie. Po prostu jestem i staram się wierzyć w to, że moja obecność jest tu potrzebna.

środa, 29 sierpnia 2012

Pierwsze koty za płoty

Dziś mój piąty dzień w Calce. Dzień w którym po raz pierwszy zobaczyłam jak wysoko jesteśmy. Poranne chmury były niżej, niż góry. Mam wrażenie, że jeszcze chwila, a będę mogła ich dotknąć. Pięknie tu. Choć to słowo zupełnie nie oddaje tego, co widzę wokół siebie. Wyobraźcie sobie plac z każdej strony otoczony górami, a pośrodku niego nasz dom. Dom, który w ciągu dnia tonie w słońcu, a w nocy odpiera ataki zbyt niskiej temperatury. Dom w którym mieszka 25 chłopców, 2 dziewczynki,  gospodarze Artur y Margarita ze swoją trzyletnią córką Lidką, no i my - dwie wolontariuszki z Polski.


Podobno początki bywają trudne. Potwierdzając tą regułę walczę ze sobą, ucząc się pokory i cierpliwości. Chłopcy sprawy nie ułatwiają. Czasem zrozumienie ich graniczy z cudem, choć rozumiem już coraz więcej. Mówią bardzo niewyraźnie, a kiedy nie chce im się odpowiadać po prostu tego nie robią. Jest jeszcze jedna możliwość. Zawsze można powiedzieć coś w keczua. Seniorita nie rozumie? Dziwne!
Kiedy pierwsze lody zostały przełamane zaczynamy się poznawać. Maluchy w wieku 12, 13 lat są najbardziej wyrozumiałe. I choć kiedy pomylę jakieś wyrazy śmieją się ze mnie, to chyba dobrze się bawimy. Wczoraj niespodzianka. Najbardziej 'niedotykalski' Ronaldo sam się przytula, a przy kolacji prosi mnie, żebym wyciągnęła rękę. Zakłada na nią swoją peruwiańską bransoletkę, a ja nie wiem czy śmiać się, czy rozpłakać. W tych ciemnościach, widzę odrobinę światła. Dziękuję.


No, a koty? Są doprawdy nieznośne. Wyobraźcie sobie największego tchórza w kocich sprawach, który biega za kotem. Do tego bezskutecznie wyganiając go ze stołówki. Szaleństwo.



czwartek, 23 sierpnia 2012

W mieście klaksonów

Po piętnastu godzinach lotu postawiliśmy pierwsze kroki na peruwiańskiej ziemi. Co charakteryzuje Limę? Bez wątpienia zachowanie kierowców! Tutaj nikt nie przestrzega zasad drogowych. Każdy kierowca pędzi z prędkością stu na godzinę. Gdy masz już w kogoś uderzyć, zamiast zwolnić - trąbisz! Kiedy wyjdziesz na ulicę, albo choćby otworzysz okno, od razu wylewa się na ciebie morze nieustających klaksonowych dźwięków. Najciekawsze jest to, że nie ma tutaj wypadków. Taksówkarz zabierze każdą ilość pasażerów. Ważne jest, aby z przodu siedziały dwie osoby, reszta nie ma znaczenia. Medal odwagi wręczyłabym i pieszym, których nie interesują światła, czy pasy. Tutaj idziesz, gdy masz ochotę, przebijając się między pędzącymi autami. Gdyby ktoś powiedział wam, że Warszawa to duże i zatłoczone miasto z szybkim tempem życia - proszę, wyprowadźcie go z błędu :)


Nasze pierwsze dni spędzamy w tutejszym Casa Don Bosco. Od pierwszych chwil chłopcy starają się uczyć nas nowych słów. Coraz częściej rozumiem, że hiszpański hiszpańskiemu nie równy i w efekcie nie rozumiem niczego. Jednak każda ze stron stara się jak może. Przy wczorajszym sprzątaniu po obiedzie Juan uczył mnie nowych nazw kuchennych, ja pytałam go jak brzmią po polsku. "Juan co to jest? - Łyżka! -Si! A mała łyżka? - Łyżkita!" Czemu wcześniej na to nie wpadłam?!



Wieczorem udaliśmy się na mszę. Parafia salezjańska. Ludzie rozglądali się zaciekawieni, spoglądając na nas ukradkiem. Do jednego mężczyzny zadzwonił telefon. Ten wstał, odszedł 10m i w spokoju przeprowadził rozmowę. Ciekawe kiedy przestanę się dziwić.
Ksiądz wygłaszając kazanie przypina mikrofon, aby mieć wolne ręce. Wszystko po to, żeby z pełną ekspresją przechadzać się między ławkami, rozmawiać z ludźmi  bez przerwy gestykulując.
Na ich twarzach widać radość, widać skupienie, widać uśmiech. Dla mnie to więcej, niż wiele.