środa, 26 września 2012

Małe Cusco

Wdech, wydech i kolejne dziesięć metrów. Każdy krok sprawia ból, a normalne oddychanie graniczy z cudem. Andyjskie powietrze nie sprzyja górskim wędrówkom. Naszym celem jest Huchuy Qosqo, co w języku quechua oznacza "małe Cusco". Ruiny pozostałe po siedzibie króla Inków mieszczą się na wysokości 3600 m n.p.m.
Juan i Ermitanio poruszają się niczym sarny. Aby dostać się do ich rodzinnych domów należy pokonać podobną drogę. Mija nas jakiś mężczyzna. Zbiega w dół niosąc na plecach wielki drewniany pień. Młoda Peruwianka pnie się w górę na koniu. Dla nich to norma. Dla nas - walka z własnymi siłami.

Przystaję na chwilę i wszyscy znikają mi z oczu. Czym wyżej, tym piękniej. Do tej pory ten świat był dostępny tylko w Discovery. Towarzyszami mojego odpoczynku są przelatujące obok kolibry, zielone papużki i wielkie, kolorowe motyle. Cisza. Zakłóca ją jedynie szum wody w strumyku i odgłosy pasących się krów. Tak. Właśnie tego potrzebowałam. Góry pobudzają wyobraźnię, zmuszają do refleksji.



 







Czy potrafisz przypisać sobie trzy charakterystyczne cechy? Wytrwałość, pracowitość, cierpliwość? A może otwartość, wyrozumiałość, tolerancja? Pomyśl raz jeszcze. Zamknij oczy, zapomnij o swoim kraju. Wyobraź sobie miejsce, którego nie znasz. Ludzi, których nie rozumiesz. Sytuacje, które do tej pory istniały tylko w książkach. Czy nadal rozumiesz znaczenie tych słów? Czy przez cały czas potrafisz być cierpliwy i tolerancyjny? Nawet wówczas, gdy nic nie zgadza się z twoim systemem wartości? Czy będziesz otwarty i pracowity, nawet jeśli ta praca pozostaje "syzyfowa"?

Za mną cztery tygodnie w Peru. Nadszedł czas, aby pozbyć się polskiego myślenia, europejskich zasad i wpajanych granic. Znane nam zachowania przesłaniają pole widzenia. Muszę zapomnieć o tym co już wiem, żeby nauczyć się patrzeć. Tym razem zupełnie inaczej. Teraz chcę patrzeć i widzieć. Widzieć i rozumieć. Zobaczyć co znaczy być wytrwałym, pracowitym i cierpliwym. Nabyć tę otwartość, wyrozumiałość i tolerancję, której nie znam z Europy.

poniedziałek, 17 września 2012

Między nami kobietami

Niedzielne popołudnie. Wysoka białaska i dwie małe peruwianki przemierzają ulice Calci. Słońce leniwie rzuca swe promienie, wyznaczając drogę na mercado. Malutkie palce wbijają się w moje dłonie. Nagle spokojny spacer zmienia się nie do poznania. Zewsząd atakują nas dźwięki muzyki i rozmów, a liczne zapachy docierają do nozdrzy. Jesteśmy na miejscu. Witamy w andyjskim centrum handlowym. Centrum spotkań, zakupów, usług i rozrywki. Zostaje zauważona z prędkością światła. Każdy chce zaoferować mi swoje owoce, mięso, buty, koraliki. Mam ochotę na ananasa. 3 sole - to cena dla Gringo. Odwracam się na pięcie i odchodzę. Za plecami słyszę nawoływania 'senorita 1,50 soles!'. Dziewczynki uśmiechają się, uśmiecha się sprzedawca i ja z uśmiechem sięgam do portfela. Teraz jestem jedną z was, nie będę
przepłacać.


'Senorita, usted siempre tiene hermosos aretes' (Senorita, ty zawsze masz piękne kolczyki) - mówi Maribel. Nowa misja - dziurki w uszach. '-Czy te nadają się na pierwszy raz? -Oczywiście! -W porządku weźmiemy zielone.' Odwracam się na chwilę, a kolczyk ląduje prosto w uchu mojej małej. Jak to? Tutaj? W takich warunkach? Bez znieczulenia? Zamiast zapytać prezentuję grymas zdziwienia. Stara peruwianka śmieje się i wyciąga rękę po zapłatę. Usługa ta kosztuje mnie mniej, niż jedno przejazdowy bilet w Warszawie.

Wracamy do domu. Gdyby wrażeń było mało, chyba skręciłam kostkę. Mijamy malutką, pomarszczoną panią w pięknej, kolorowej, pasiastej spódnicy. Nagle pochyla się i chwyta dłonią krawężnik. Gwałtownie wstrzymuję oddech. Nie wiem czy instynktownie przeczuwam to co się zaraz stanie, czy dociera do mnie jej zapach. Po ulicy szybkim tempem płynie wąska strużka moczu. Co dziwi mnie bardziej - brak bielizny, czy toalety? Sama już nie wiem. Nie mogąc powstrzymać śmiechu chwytam dziewczynki za ręce i podążamy dalej.


Wieczorem kolejne życzenia. Czy umiem ścinać włosy? Tak samo jak mówić po chińsku, czy prowadzić autobus. Wykrztuszam szybkie 'mogę spróbować', a przede mną powstaje prawdziwy zakład fryzjerski. Krzesło, worek na śmieci zamiast pelerynki i połamany grzebień. Ilość tych czarnych, sztywnych włosów jest zatrważająca. 'Senorita jest krócej, niż chciałam. Do tego nierówno.' Zawsze wiedziałam, że nie będę fryzjerką. 'To się nazywa asymetria, to bardzo modne' - odpowiadam. Dwie pary ciemnych oczu wpatrują się we mnie z niedowierzaniem. 'I w Polsce kobiety też takie noszą?' Twierdząca odpowiedź zamyka sprawę. Nowa fryzura, nowe kolczyki. To był szczęśliwy dzień.

niedziela, 16 września 2012

Witaj w domu

- Jestem Jeremy, mam czternaście lat i pochodzę z Calci. Dwa lata temu mój tata popełnił samobójstwo, mama nie interesuje się nami. Przychodzi czasem, ale nie lubię tych wizyt. Poniża mnie i krzyczy. Do tej pory byłem pod opieką szesnastoletniej siostry. Teraz ma już swoje dziecko. Całe dnie spędzają na mercado - pobliskim targu. Nie przynosi dużych pieniędzy, jednak zawsze jest co jeść. Znam tutaj jednego chłopca, jest z tej samej szkoły. Ja też kiedyś lubiłem się uczyć. Dziękuję, że mogę zostać.

- Jestem Kasia. Witaj w domu Jeremy.

poniedziałek, 10 września 2012

Peru - Wenezuela 2:1

Wymioty, biegunka, gorączka. Pędzimy do szpitala. Budynek jest nowy, niedawno oddany do użytku. Skład personelu - lekarz, dwie (chyba) pielęgniarki i kierowca. Sale puste, pacjentów tutaj nie zobaczymy. Nie ma też odpowiedniego sprzętu. Czekamy. Potrzebna łazienka, pacjent słania się na nogach. Powoli zmierzamy w jej kierunku. Zastanawiam się, czy to nadal szpital, czy szalet publiczny. Nie ma rady, nie znajdziemy tutaj niczego innego.

Izba przyjęć. Podłoga klei się od brudu, do nas kleją się niezliczone ilości latających muszek.Trzeba podłączyć kroplówkę. Papierek po wenflonie ląduje na ziemi, zaraz obok kosza na śmieci. Jak to, nikt nie zbada pacjenta? Mężczyzna w podartej kurtce zakłada słuchawki. To lekarz. Moje zdumienie wzrasta z każdą chwilą. 'Nazwisko zbyt trudne, proszę wpisać samemu. A pacjent? Nie jadł nic podejrzanego? Nie szkodzi, to zatrucie pokarmowe.' Magia! Peruwiańscy lekarze potrafią postawić diagnozę bez 'zbędnych' badań.

Zostajemy z pielęgniarkami. Są tak sympatyczne, jak pani w mięsnym na rogu warszawskiej ulicy. Żyły zbyt cienkie, oglądają więc dłonie białej gringo około piętnastu minut. Kończy się moja cierpliwość, chcę zaproponować, że sama to zrobię. Z pewnością moje dłonie są bardziej czyste.
Kiedy tylko się udaje z pomieszczenia obok słyszymy 'Goooooooool'! W sekundę zostajemy sami. To zachwycony lekarz nawołuje pielęgniarki. Wychodzę, rozglądam się. Następny pokój to sala telewizyjna. Mecz Peru - Wenezuela, wygrywamy 2:1. Kto w takim momencie przejmowałby się pacjentem? Pacjentem, który mdleje, gdy tylko wstanie. Co robić? 'Wózek!' - krzyczy lekarz. 'To normalne. Proszę brać antybiotyk, samo przejdzie.' Nieprzytomną wkładamy do samochodu i wracamy do domu.

Obiecuję, już nigdy nie będę narzekać na polskie szpitale.



czwartek, 6 września 2012

Tengo el mono

Zawsze chciałam mieć małpkę. Jestem przedstawicielem nieudanych prób zakupu owego stworzenia. Musiałam znaleźć się w Peru, aby to pragnienie miało rację bytu.
Moja małpka ma na imię Roger, ma 12 lat i najgłośniej krzyczy buenos dias. Jest malutki, sięga zaledwie do pasa. Niesamowicie cieszy się, kiedy mówię "kocham cię" i powtarza to przez cały dzień. Wyraził nawet chęć nauki polskiego. Podobno angielski jest nudny i zbyt trudny.
Bez przerwy się uśmiecha, drapie po głowie i pstryka palcami. Złapałam go za rękę, a on spojrzał zaciekawiony mówiąc senorita! mira, tu mano es diferente! (senorita! patrz, twoja ręka jest inna). Od tego czasu często patrzy na moje dłonie i uśmiecha się.
Podczas jedzenia małpka znalazła w talerzu 'muy muy'. Obrzydliwy robal, którego za życia musiała połknąć w całości ryba serwowana na obiad. Każdy z chłopców chwytał go w dłonie i oglądał z każdej strony. Niczym niezniechęcony mono wsunął do końca cały obiad, krzycząc z dumą, że znaleziono to właśnie w jego talerzu! Dobrze, że ja nie byłam głodna. Dobrze, że mam tą swoją małpkę.


wtorek, 4 września 2012

Dzień z życia wolontariusza

Wolontariusz codziennie wstaje o 5.30. Dlaczego? Należy obudzić małych łobuzów i z samego rana zagonić ich do sprzątania, pomóc przygotować śniadanie, a potem po nim posprzątać.
Wolontariusz żegna każdego kto wychodzi do szkoły z nadzieją na wolną chwilę dla siebie. Wtedy czym prędzej gna pod prysznic, ponieważ ciepła woda zaczyna istnieć z chwilą pojawienia się słońca (błogosławione baterie słoneczne na dachu). Jeśli się uda, można napisać kilka wiadomości albo iść się pomodlić. Nie zawsze się udaje. Obowiązków jest tutaj wiele.

Wolontariusz pomaga przygotować obiad, posprzątać po nim. Pilnuje, by siadając do stołu wszystkie dzieci miały czyste ręce. Potem ponownie wysyła część chłopców do szkoły. Jednak kilka razy trzeba krzyknąć, przypomnieć, że...ścierka do podłogi nie pachnie ładnie, jeśli nie jest wypłukana, mokrych sztućców nie chowamy do szafki, tylko wycieramy, podłogę trzeba najpierw zamieść, potem można zmoczyć ją wodą...i sto, a nawet tysiąc innych rzeczy według których funkcjonuje nasz dom.

Wolontariusz spędza z dzieciakami każdą chwilę. Gra w nogę, jeśli starsi chłopcy okażą się na tyle łaskawi i wyrażą zgodę. Co prawda piłki nikt nie podaje, jednak radość z uczestnictwa i tak jest wielka. Gra w siatkę, chociaż wcale nie potrafi i słyszy cały czas "senorita wy w tej Polsce do siatkówki się nie nadajecie". Czasem po prostu jest. Siedzi na trawie, spogląda na góry i obserwuje swoich łobuzów.

Wolontariusz pilnuje godzin kąpieli, rozdaje podwieczorek, przypomina o myciu zębów.
Wolontariusz jest obecny przy nauce. W wielkiej sali, gdzie każdy ma swoje biurko, siedzi na przeciw i bezskutecznie ucisza 30 osób, które równocześnie potrzebują wyjść do łazienki, pożyczyć nożyczki, czy skorzystać z internetu. Pomaga zrobić plakat na religię, tłumaczy matematykę mimo, że nawet po polsku jest ona nie lada wyzwaniem. Jednocześnie pilnuje czasu przeznaczonego na komputer dla Juana i pomaga przygotować się do egzaminu z angielskiego Ermitanio.

Wolontariusz pomaga przygotować kolację, posprzątać po niej. Włącza film albo jakieś peruwiańskie reality show i ogląda, chociaż od kilku godzin pada ze zmęczenia. O 21.30 chwyta w dłonie błogosławiony przedmiot - dzwonek. To czas na "buenas noches" - wieczorną modlitwę i słówko na dobranoc. Tutaj dzień powinien się kończyć. Jednak wolontariusz musi jeszcze dopilnować, by wszyscy umyli zęby i nóżki. Następnie dać maluchom buziaka (czasem nawet dwa) i posmarować ich buźki kremem. Zaraz potem słyszy  "Senorita boli mnie gardło. Senorita masz coś na grypę? Senorita mam opryszczkę, posmarujesz?" Gdy wraca do pokoju, kładzie się w swoim łóżku i natychmiast zasypia. Za kilka godzin będzie nowy dzień. Te same obowiązki, nowe problemy.

Wolontariusz jest równocześnie rodzicem, kolegą, nauczycielem i lekarzem. Czy czasem słyszy dziękuję? Czy możliwe jest to, że ktoś powie "fajnie, że tu jesteś" albo "cieszę się, że to dla mnie robisz"? Wolontariusz  musi być cierpliwy, nie może wymagać wdzięczności. Musi znosić każdy zły humor, trzaskanie drzwiami. Musi przejść obojętnie wobec ignorancji i nieodpowiadania na pytania, ot tak, bo nie. Musi uśmiechać się przez łzy i zaciskać zęby, chociaż czasem ma ochotę krzyczeć wniebogłosy.
Wolontariat to doskonała lekcja pokory.

Jednak cieszę się, że tu jestem i dziękuję za to każdego dnia. Chociaż Severo mówi tak niewyraźnie, że nigdy go nie rozumiem, Juan Carlos raz jest wesoły, raz zamyka się w sobie, Alfredo traktuje mnie jak powietrze, a Delia i Maribel rozmawiają w keczua, abym nie wiedziała o co chodzi.
Czy robię tu coś nadzwyczajnego? Wręcz przeciwnie. Po prostu jestem i staram się wierzyć w to, że moja obecność jest tu potrzebna.