wtorek, 13 listopada 2012

Ja ciebie chrzczę...

Na każdy chrzest zapraszamy gości. Wielu ich widzę w swoich myślach. Ciotki w nowych sukienkach, cały czas poprawiające swe wylakierowane włosy. Zniecierpliwionych wujków o pustych żołądkach, chcących zmieścić jak najwięcej z menu przygotowanego na ten dzień. Zdenerwowane babcie uśmiechające się do księdza. Polska. Miejsce w którym wszystko to planujemy z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem, starannie przygotowując cały plan ceremonii.

Listopadowa sobota w Andach. Dziś płonące w słońcu budynki wydają się jeszcze jaśniejsze, niż wczoraj. Nawet moja skóra nabiera intensywniejszego koloru czerwieni. Maszerujący ulicami przechodnie ściągają z siebie warstwy ubrań, majce ich chronić przed mrozem poranka. Właśnie rozpoczyna się kolejny, leniwy dzień. Niezwykle spokojny i pozbawiony pośpiechu. Zupełnie jak wszystkie inne w tym rejonie. Zgodnie z peruwiańskim zwyczajem ‘na ostatnią chwilę’ wsiadamy w moto-taxi i pędzimy do kościoła. Pośpiech ten jest tylko naszą domeną, inni zawsze mają czas.

Przed ołtarzem Toni i jego dwie siostry. Po kolei każdy wypowiada w ich stronę błogosławieństwa. Ksiądz, rodzice chrzestni, mama. W kilku pierwszych ławkach zasiadają goście. Oprócz nas to najbliźsi i kobiety zaprzyjaźnione z rodziną. Te ostatnie przybyły prosto z pobliskiego mercado (targu). Zamiast sukienek prezentują swe pracownicze fartuszki i swobodnie kończą zajadać drugie śniadanie. Są tak samo nieprzygotowane jak każda z przybyłych osób. Nikt nie wie jak powinien się zachować, jedni naśladują ruchy drugich. Nic dziwnego, nikt ich tego nie nauczył. Nikt nie pokazał, nikt nie wytłumaczył po co i dlaczego.

‘Ja ciebie chrzczę w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen”. W momencie wypowiadania tych słów na nastoletnie już głowy, ksiądz wylewa pół miski święconej wody. W Peru ma to wielkie znaczenie, szczególnie w tak wielkim dniu. Co niedzielę udaje mi się dostrzec przekonanie o większej ilości łask dla bardziej zmoczonych. Kiedy z długich warkoczy kapie woda to znak, że mamy pobłogosławiony cały tydzień.

Dzieci i rodzice chrzestni zapalają podłużne, białe świeczki, aby zostawić je przy wejściu do kościoła. Procesja powolnym krokiem udaje się z powrotem w kierunku ołtarza. Na głowach chrzczonych widzę białe szatki. Pamiętam jak sama zastanawiałam się która będzie najodpowiedniejsza dla mojego chrześniaka. Tutaj sprawa jest prosta. Wszystkie wyglądają jak obrus. Do tego kiepski.





Na znak radości z powodu kolejnych osób w gronie chrześcijan obowiązują brawa. Nie wiedząc, że to jeszcze nie koniec czekamy na uściski i planujemy oddalić się w kierunku domu. Niespodziewanie na głowę każdego spada niezliczona ilość kolorowego konfetti. W końcu to święto – świętujmy więc!
W Polsce na ślubach para młoda zostaje obsypana drobnymi, tutaj zastępują je słodycze. Zbierają wszyscy. I dzieci i dorośli. Chciałabym napisać, że powodem tego jest beztroska. Będę szczera – to głód i niedożywienie.



Zostajemy zaproszone na fiestę (określenie używane przy okazji każdej uroczystości). Wiemy, że nie wypada nam odmówić, choć dwa dodatkowe miejsca nie były wcześniej przewidziane. Pochód rusza w kierunku mety z napisem ‘restauracja', która bardziej przypomina dużą salę do wynajęcia. Niewielki stół, nie zmieszczą się wszyscy. Zostajemy uznane honorowymi gośćmi, więc w udziale przypadają nam honorowe miejsca. Mimo moich protestów  reszta rodziny zasiada na krzesłach pod ścianą. Talerze można położyć na kolanach i wszystko gotowe. Każdy kto zagląda do środka wie, że to ważny dzień. Na stole cola, wśród gości białe twarze, drugie danie…



No właśnie, drugie danie. Na początek trzy wielkie talerze. Ogromna ilość typowej tutaj wieprzowiny, kawałek chleba, moray (białe ziemniaki) i tamales (zmielona kukurydza z cynamonem i rodzynkami). Jestem przekonana, że nie pojawi się nic więcej. Po chwili okazuje się, że jedna porcja przypada w udziale jednej osobie. Moje zdumienie nie ma końca, przecież będę to jadła przez tydzień. Za pomocą swoich dłoni każdy zabiera się do pracy. Zwycięzców brak. Wspólnie dzielimy się woreczkami i resztki zabieramy do domów. U nas zjedzą chłopcy, reszta nakarmi swoje rodziny.



To dobry dzień. Wolny od pracy, do tego z obfitym obiadem. Dla nas całkiem nowy, jeden z tak zwanych „poznawczych”. Refleksje? Cieszę się, że Toni mieszka w naszym domu. Inaczej nie wiedziałby o co w tym wszystkim chodzi. A ja? Zbieram obrazy niezapomniane, chwile ulotne, wyciągam wnioski i cały czas się uczę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz