Listopadowa sobota w Andach. Dziś płonące w słońcu budynki
wydają się jeszcze jaśniejsze, niż wczoraj. Nawet moja skóra nabiera
intensywniejszego koloru czerwieni. Maszerujący ulicami przechodnie ściągają z
siebie warstwy ubrań, majce ich chronić przed mrozem poranka. Właśnie
rozpoczyna się kolejny, leniwy dzień. Niezwykle spokojny i pozbawiony pośpiechu.
Zupełnie jak wszystkie inne w tym rejonie. Zgodnie z peruwiańskim zwyczajem ‘na
ostatnią chwilę’ wsiadamy w moto-taxi i pędzimy do kościoła. Pośpiech ten jest
tylko naszą domeną, inni zawsze mają czas.
Przed ołtarzem Toni i jego dwie siostry. Po kolei każdy
wypowiada w ich stronę błogosławieństwa. Ksiądz, rodzice chrzestni, mama. W
kilku pierwszych ławkach zasiadają goście. Oprócz nas to najbliźsi i kobiety
zaprzyjaźnione z rodziną. Te ostatnie przybyły prosto z pobliskiego mercado
(targu). Zamiast sukienek prezentują swe pracownicze fartuszki i swobodnie
kończą zajadać drugie śniadanie. Są tak samo nieprzygotowane jak każda z
przybyłych osób. Nikt nie wie jak powinien się zachować, jedni naśladują ruchy
drugich. Nic dziwnego, nikt ich tego nie nauczył. Nikt nie pokazał, nikt nie
wytłumaczył po co i dlaczego.
‘Ja ciebie chrzczę w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego.
Amen”. W momencie wypowiadania tych słów na nastoletnie już głowy, ksiądz
wylewa pół miski święconej wody. W Peru ma to wielkie znaczenie, szczególnie w
tak wielkim dniu. Co niedzielę udaje mi się dostrzec przekonanie o większej
ilości łask dla bardziej zmoczonych. Kiedy z długich warkoczy kapie
woda to znak, że mamy pobłogosławiony cały tydzień.
Dzieci i rodzice chrzestni zapalają podłużne, białe
świeczki, aby zostawić je przy wejściu do kościoła. Procesja powolnym krokiem
udaje się z powrotem w kierunku ołtarza. Na głowach chrzczonych widzę białe
szatki. Pamiętam jak sama zastanawiałam się która będzie najodpowiedniejsza dla
mojego chrześniaka. Tutaj sprawa jest prosta. Wszystkie wyglądają jak
obrus. Do tego kiepski.
Na znak radości z powodu kolejnych osób w gronie chrześcijan
obowiązują brawa. Nie wiedząc, że to jeszcze nie koniec czekamy na uściski i
planujemy oddalić się w kierunku domu. Niespodziewanie na głowę każdego
spada niezliczona ilość kolorowego konfetti. W końcu to święto – świętujmy
więc!
W Polsce na ślubach para młoda zostaje obsypana
drobnymi, tutaj zastępują je słodycze. Zbierają wszyscy. I dzieci i
dorośli. Chciałabym napisać, że powodem tego jest beztroska. Będę szczera – to
głód i niedożywienie.
Zostajemy zaproszone na fiestę (określenie używane przy
okazji każdej uroczystości). Wiemy, że nie wypada nam odmówić, choć dwa dodatkowe miejsca nie były wcześniej przewidziane. Pochód rusza w kierunku mety z napisem ‘restauracja', która bardziej przypomina dużą salę do
wynajęcia. Niewielki stół, nie zmieszczą się wszyscy. Zostajemy uznane
honorowymi gośćmi, więc w udziale przypadają nam honorowe miejsca. Mimo moich
protestów reszta rodziny zasiada na
krzesłach pod ścianą. Talerze można położyć na kolanach i wszystko gotowe. Każdy kto zagląda do
środka wie, że to ważny dzień. Na stole cola, wśród gości białe twarze,
drugie danie…
No właśnie, drugie danie. Na początek trzy
wielkie talerze. Ogromna ilość typowej tutaj wieprzowiny, kawałek chleba, moray (białe ziemniaki) i tamales (zmielona kukurydza z cynamonem i rodzynkami). Jestem przekonana, że nie pojawi się
nic więcej. Po chwili okazuje się, że jedna porcja przypada w udziale jednej
osobie. Moje zdumienie nie ma końca, przecież będę to jadła przez tydzień. Za pomocą swoich dłoni każdy zabiera się do pracy. Zwycięzców
brak. Wspólnie dzielimy się woreczkami i resztki zabieramy do domów. U nas
zjedzą chłopcy, reszta nakarmi swoje rodziny.
To dobry dzień. Wolny od pracy, do tego z obfitym obiadem.
Dla nas całkiem nowy, jeden z tak zwanych „poznawczych”. Refleksje? Cieszę się,
że Toni mieszka w naszym domu. Inaczej nie wiedziałby o co w tym wszystkim
chodzi. A ja? Zbieram obrazy niezapomniane, chwile ulotne, wyciągam wnioski i cały czas się uczę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz