Jeśli napiszę, że chciałabym zostać tutaj na zawsze –
skłamię. Prawdą nie będzie też to, że mam już chęć wracać do domu.
Jak więc podsumować pierwszą część pobytu na misji?
Radość i smutek. Uśmiech i łzy. Siła i bezsilność.
Tolerancja i sprzeciw. Spokój i złość. Altruizm i egoizm. Europejski organizm
co dzień napędzany innym impulsem.
Czym różnią się impulsy polskie od peruwiańskich? Pierwsze
to te podszyte tęsknotą i wspomnieniami. Bo w Polsce mam Lafię i Natalię i
nigdzie już takich nie znajdę. Bo nie wiem czy ktoś dba o moje dzieciaki z
sąsiedztwa. Bo płaczę ilekroć Jagoda i Marcin przyjdą mi na myśl. Bo
czasem chciałabym odpocząć i pospać do południa.
Te drugie mają smak pomarańczy, którego wcześniej nie
znałam. I uśmiechają się jak nasze kucharki – moje anioły. Czasem opadają im
ręce. To wtedy, gdy mały Richard zostaje skopany przez swego pijanego ojca.
Albo, gdy ci w których wierzysz, najbardziej dają ci w kość.
Nadal nie znam odpowiedzi na wiele pytań, a walka pomiędzy
pokorą i asertywnością trwa nieustannie. Wciąż wierzę w ludzi i ich dobre
intencje. Cierpliwość stanowi wyzwanie, a spokój nie zawsze pełni rolę mego towarzysza.
Wszystkie te sytuacje czegoś mnie uczą. Sama nie wiem czego, co tylko wzmacnia me zaufanie.
A ufać warto. Wtedy zdarzają się cuda. Od tych malutkich, po
te ogromne. Nawet, gdy wokół same burzowe chmury i nie ma widoków na słońce.
Początkowo dopada cię zdumienie, potem uświadamiasz sobie, że to się naprawdę
dzieje. Bez przerwy i w każdym miejscu.
Wierzę, że nie jestem tu przypadkiem. Wierzę, że można żyć
wszędzie. Wszędzie kochać i tracić nadzieję. Od nowa wzrastać i cieszyć się
życiem. Wierzę, że mogę wszystko. Wystarczy, że wierzę…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz